Ziemia kobiet. Las Hurdes

1. Hurdanas

– Jak by to było w twoim języku?
– Tak naprawdę to jeszcze nie… 
– No, ale jak? No jak? – ponagla mnie Angelines, rzucając mi zniecierpliwione spojrzenie.
– Hurdyjki.
Kobiety nawet nie próbują ukryć dezaprobaty. Ich twarze przypominają suszące się nad piecem figi. 
– Że jak? 
– Myślę, że Hurdyjki. „Hurdanos” to „Hurdowie”.
Odpowiadają mi skrzywione twarze. Zanim jednak zacznę wyjaśniać dalej, Angelines spogląda na mnie groźnie i wydaje wyrok:
– Nieee! Brzmi idiotycznie. Zapisz sobie tam „Hurdanas”. 
– To tylko tłumaczenie – mówię cicho, ale gospodyni natychmiast mi przerywa. 
– Ale to o nas, o Hurdanas! – unosi się, a cztery sąsiadki wspierają ją donośnymi okrzykami.
– Zostawię Hurdanas – uspokajam kobiety i dla świętego spokoju zapisuję w notatniku nazwę drukowanymi literami.
Dopiero wtedy uśmiechają się i ściskają mnie mocno, podsuwając jednocześnie pod nos talerz tradycyjnych placków pachnących cynamonem. Do tego palący gardło likier z anyżem i tutejszy miód wrzosowy. 
– Jedz, chudzino! Bywało, że mieliśmy niewiele, ale nikt tu nigdy nie głodował! 

2. Okna

Zapada zmrok. Mimo że w innych częściach kraju Hiszpanie o tej porze dopiero budzą się do życia, w Gasco milkną nawet kozy. 
Jestem tu drugi tydzień. Kobieta, która kilka dni wcześniej wyrzuciła mnie z baru, krzycząc, żebym wracała do Polski, dziś obiecała mi domowe sacachones z lokalnymi kasztanami. Takie, jak jadało się dawniej: z kozim mlekiem i miodem. Nie godzi się na podanie swojego imienia.
– Mogę być Remedios – mówi zupełnie innym tonem niż wcześniej i zaczyna snuć opowieść o swoim dzieciństwie. Mówi potoczyście, żywo gestykuluje i co chwila podnosi głos. Nie wolno mi nagrywać. Wiem też, że nie mogę sfotografować jej spojrzenia. Kilka miesięcy później pozwoli na to hiszpańskiemu dziennikarzowi, ale nigdy, przenigdy nikomu z zewnątrz. 
A ja i tak dziękuję i delektuję się każdym kęsem cierpkich kasztanów i każdą powierzoną mi historią z jej dzieciństwa. Znika ostatnia struga światła padająca z okna baru Ismaela. Staram się iść tak cicho, jakby prawie mnie nie było. To niemożliwe: we wszystkich oknach gwałtownie poruszają się firanki. 

3. Fotografia: kobieta pod parasolem

Tego dnia padał deszcz. Nad rzeką kucała kobieta. Jej nagie stopy co kilka minut ześlizgiwały się do wody. Próbowała złapać równowagę. Prała własnoręcznie szyte pieluchy. Jej dłonie były czerwone i popękane z zimna. Nad nią stał mężczyzna, unosząc w dłoni wykrzywiony parasol. Zrobił go z patyków i resztek płótna, na które wymienił korzenie wrzosu. Sam był przemoczony do suchej nitki, ale dbał, żeby spadło na nią jak najmniej kropli lodowatego deszczu. 
Parasol był pełen dziur. A on stał tam jak wariat, walcząc z wiatrem. Co kilka chwil gładził włosy kobiety, nachylał się nad nią i coś do niej szeptał. Minęło ponad czterdzieści lat, a on wciąż pamięta swoje słowa. – Tutaj stałem, o, w tym miejscu – mówi z przejęciem M. i wskazuje mi palcem brzeg rzeki. –Była straszna zima. Dawniej to były zimy, nie uwierzyłabyś. Gdybym mógł, przyniósłbym tę wodę do domu, ale nie mieliśmy dzbana. Niewiele się tu miało. Chodziłem z tym parasolem codziennie nad rzekę, no, bo gdyby nie moja żona, to… Ba! Gdyby nie ona, nie przetrwałbym tu nigdy. Wszystko, co mieliśmy, stworzyła ona. 

4. Teraz to też wtedy

W dniu przyjazdu do Gasco mężczyzna, od którego wynajmowałam pokój, poradził mi, jak zdobyć zaufanie mieszkańców:
– Kościół, kościół i jeszcze raz kościół! – wyrecytował żywo. – Msze nie zawsze odbywają się regularnie, zwłaszcza zimą, kiedy z około stu czterdziestu zameldowanych tu Hurdów zostaje mniej niż połowa. Tutaj zimują głównie najstarsi, najbardziej związani z górami. Ale jestem pewny, że pojawienie się na mszy trochę ci pomoże. Choć szczerze ci współczuję: nie jest łatwo zdobyć zaufanie, gdy nie ma się znajomych w tym środowisku. 
Kiedy drzwi kościoła zatrzaskują się za mną, nie ma odwrotu. 
– Gdybyś mnie tu nie zaciągnęła, nigdy bym nie uwierzył – szepcze A., starając się nie ruszać ustami.
Gdyby go tu ze mną nie było, rozważałabym możliwość, że przeniosłam się w czasie. 
Wszyscy się okropnie marszczą. Trzy kobiety wygrażają mi palcami. Kolejne dwie dołączają do nich po kilku sekundach. Nie jestem pewna, czy same wiedzą dlaczego. Grożą dalej. 
Patrzę na zegarek. Nie spóźniliśmy się, to msza zaczęła się wcześniej. Wszyscy poza jedną młodą kobietą stoją odwróceni do ołtarza plecami.
Tylko dwa pierwsze rzędy ławek są zapełnione. 11 osób. Liczę ze dwadzieścia razy. Staram się wyłączyć przeżywanie i zapanować nad mimiką. To niełatwe.
– Co robimy? – pyta A.
Jest styczeń. Telepiemy się z zimna. Dla A. to dopiero trzeci dzień, ale ja nie czuję ciepła już od kilku tygodni. Przy ołtarzu widzę grzejnik.
– Usiądźmy – decyduję. 
Podchodzimy do ławki. Ksiądz mówi dalej. Nikt nie zwraca na niego uwagi. A on jako jedyny nie zwraca uwagi na nas. Do grożenia palcem dochodzi też kiwanie głowami. 
Chwilę później jedna z kobiet wstaje i siada tuż przed nami. Wyciąga w moją stronę dłoń. Łapie mnie, przyciąga do siebie energicznie, mocno ściska i całuje. Całuje, gdzie popadnie. To ta sama kobieta, która chwilę wcześniej groziła nam palcem. Nie wiemy, co się dzieje. 
Ksiądz mówi o otwarciu się na nowe, zrozumieniu młodego pokolenia. Że trzeba kochać i mieć w sercu radość. Kilka razy powtarza, że nie należy chować w sobie urazy.
Podnosi głos. Prosi o ciszę. Tak jakby uspokajał dzieci w szkole. 
Uwalniamy się od osaczających nas spojrzeń. Wreszcie mogę spokojnie się rozejrzeć.
Zastanawiam się nad strukturą mszy. Wszystko kręci się wokół przeszłości i wybaczania. Nie rozpoznaję żadnych znanych mi rytuałów. Słyszę za to pouczenie. Zupełnie jakby chciał krzyknąć do osób, które gdzieś utknęły: Ludzie, opamiętajcie się i zapomnijcie już! O czym? Czuję, że w Las Hurdes nie znajdę tego, czego szuka tu większość wygłodniałych dziennikarzy i turystów. Nie będzie dzikich, odizolowanych od reszty świata plemion ukrytych w górach. Nie będzie analfabetyzmu, chorób i skrajnej biedy. Znajdę jednak duchy przeszłości. Hurdowie nie chcą o nich pamiętać, nie chcą o nich mówić, ale nie dają im odejść. 

5. Góry kobiet

Bar Ismaela jest prawie pusty. Tak jak całe Las Hurdes o tej porze roku. W lewym rogu sali siedzi trzech mężczyzn. Grają zaciekle w tute, hiszpańską grę karcianą. Mówią szorstko, rozlewają do szklanek aguardiente.
W barze na pewno nie znajdę starszych Hurdanas. Dawniej bary były przeznaczone dla ich ojców, mężów i synów. Tak zostało do dzisiaj.
– Jeżeli wchodzą, to tylko na moment. Albo latem, w towarzystwie młodszych pokoleń. Zimą możesz tutaj rozmawiać o kobietach, ale tylko w męskim gronie – mówi Ismael i nalewa mi lokalne kasztanowe piwo. – Może i bary są przestrzenią mężczyzn, ale wiadomo, że tutejsze góry należą do kobiet – dodaje z uśmiechem. 
Właściciel baru jako jeden z nielicznych z młodego pokolenia powrócił do rodzinnego Gasco. O tej porze roku zaglądają do niego wyłącznie mieszkańcy pobliskich wiosek. Jest pusto. Za to latem nie ma gdzie usiąść. Wtedy zjeżdżają się żądni sensacji turyści, dziennikarze, rodziny tubylców. Gasco zaczyna tętnić życiem i nie przypomina swojej zimowej wersji. 
– Moja matka zawsze była na miejscu, w wiosce, a ojciec zawsze daleko. Za czasów naszych dziadków i pradziadków mężczyźni wyjeżdżali tylko w okresie zbiorów albo podróżowali na bestiach (tak nazywamy tu osły), by handlować korzeniami wrzosów i kasztanami. Znikali na długie tygodnie i miesiące. Ale pokolenie mojego ojca było już całkowicie niedostępne. Kobiety musiały zajmować się dziećmi, domem, tarasowymi poletkami, zielarstwem, polowaniami, a nieraz zdarzało im się spędzać noce poza domem, kiedy pilnowały kóz przed wygłodniałymi wilkami. Zerkam w stronę grających w karty facetów i łapię się na tym, że widzę ich już w zupełnie innym świetle. Niech to zabrzmi jak chce, ale już wiem, że nawet najbardziej maczystowski góral doskonale zdaje sobie sprawę, że Las Hurdes to ziemia kobiet.

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *