Dom i studio Samuela przypominają jego obrazy. Wszystko jest tu ze sobą pomieszane: maski karnawałowe Vejigante, afrykańskie lalki, modele rzeźb, pamiątki z podróży do Meksyku, plakaty z wizerunkami świętych, rodzinne fotografie i ołtarze ze świecami, które odpowiadają różnym kulturom i wierzeniom. Samuel nazywa to portorykańską salsą Chévere, ja – czystym synkretyzmem. W sercu salonu – galerii sztuki – w oczy rzuca się mały ogród z dzikimi pnączami.
– Słyszysz? To coquí, ledwo się obudziła, a już zwraca na siebie uwagę – mówi Samuel, witając mnie w drzwiach. Śmieje się, kiedy widzi, z jakim zaciekawieniem zerkam na bujną roślinność, usiłując odszukać wzrokiem małą portorykańską żabkę, której nietypowy rechot przypomina śpiew ptaków.
– Raczej jej nie zobaczysz, jest mikroskopijna – mówi. – Ale nadrabia głosem.

Synkretyzm
Malarz i rzeźbiarz Samuel Lind wychował się w Canóvanas w Loizie. Zna ją jak własną kieszeń. Już jako dziecko czuł, że najtrafniej wyraża swoje emocje właśnie poprzez sztukę. Od małego próbował rysować wszystko, co go otacza.
– W szkole podstawowej zajmowałem się projektowaniem plakatów, nie miałem żadnych nauczycieli rysunku. Próbowałem sam. Dopiero potem zacząłem doskonalić swój warsztat w San Juan.
– Twoja sztuka to opowieść o Puerto Rico?
– Tak, dla mnie twórczość artysty to jego codzienność. Wszystko, co widzisz w tym domu, jest związane z moim życiem i afrykańskimi korzeniami mieszkańców Loizy. Na płótna przenoszę cały ten świat.
Podchodzimy do wiszącego na piętrze obrazu Ofrenda de frutas, przedstawiającego kobietę składającą owoce w ofierze afrykańskim bóstwom. Pod ramą Samuel ustawił swój własny ołtarz, jeden z wielu w pracowni.
– Synkretyzm jest widoczny w Puerto Rico na każdym kroku. Kolejne kościoły rosną tutaj jak grzyby po deszczu. Dawniej nad każdym domem czuwała figura jakiegoś świętego. Nasza wciąż jest w domu mojej matki. Dawne wierzenia i obrzędy afrykańskie bardziej widać poza miastem.
Doskonale pamiętam, jak kobiety w mojej rodzinie wychodziły zbierać lecznicze zioła i tuż przed ich zerwaniem prosiły o zgodę Osaina. Osain to Orisza, afrykańskie bóstwo. Boricuas starają się pielęgnować stare tradycje. Jeśli zobaczysz na jakimś ołtarzyku pomalowane liście i rośliny, bądź pewna, że to wspomnienie o Osainie.
– Kogo masz na myśli, mówiąc boricuas?
– To rdzenni mieszkańcy Puerto Rico – odpowiada i zaczyna rapować znany utwór Joela Boscha: Yo soy boricua pa que tu lo sepas (Jestem boricua, żebyś o tym wiedział).
– A kościoły…
– Kościoły – przerywa. – No tak. Czasami wydaje mi się, że jest ich tu więcej niż domów. Głównie ewangelickie, chociaż katolickich też jest sporo. Faktycznie, nawet w biednych i bardziej opustoszałych wioskach wyróżniają się bogactwem.

Liturgia bomby
Samuel uśmiecha się, kiedy przypomina sobie wieczory spędzone z tancerkami bomby. Odkłada pędzel, podchodzi do stojącego przy sztalugach bębna i bez wahania zaczyna wystukiwać rytm.
– Kobieta zawsze wybiera sobie bębniarza: wchodzi do kręgu i spaceruje, a gdy jej wzrok napotyka wybranka, zatrzymuje się i ukłonem prosi go o akompaniament. Wtedy zaczyna się ich dialog. Muzyk zaczyna, jej ciało odpowiada, potem on reaguje i tak sobie gawędzą – opowiada, uśmiechając się zawadiacko, wpatrzony w płótno z tancerką. Niewykluczone, że w jego wyobraźni kobieta okryta suknią zdobioną czerwonymi falbanami właśnie składa mu znaczący ukłon.
– To mój ulubiony temat w malarstwie. Jak wyjdziesz dzisiaj nocą na spacer, przejdź się po dzielnicach Loizy. Gdy usłyszysz bombę, a usłyszysz na pewno, śmiało dołącz do kręgu. Poczujesz tę energię, o której mówię. To wygląda jak dobra zabawa, ale kryje w sobie znacznie więcej. Dla boricuas to duchowe doświadczenie, forma poszukiwania naszych prawdziwych korzeni. Ważny jest tu bęben; jest dla mnie jak żywa istota. Zobacz – Samuel podnosi obraz, który przedstawia bęben opleciony korzeniami drzewa. – Jego dźwięk to dla mnie duchowe przeżycie.
– A jednak kiedy patrzę na twoje obrazy, widzę sporo elementów z innych kultur.
– Oczywiście, bomba jest bardziej afrykańska, ale przecież muszą się tu pojawić Hiszpania i motywy indiańskie. Ludzie często mnie o to pytają.
Znowu synkretyzm.

Huragan Maria
– Nie wiedziałem, co się dzieje, stałem w kuchni i nagle zniknęła ściana domu. Nie mogłem się ruszyć. Patrzyłem osłupiały, jak moja pralka unosi się i ląduje w ogrodzie sąsiada… – wspominał z przejęciem. – Wiesz, co sobie wtedy pomyślałem? Że jeżeli przeżyję, to wyjeżdżam stąd w cholerę.
– A jednak wciąż tu jesteś.
– No właśnie. Tamtego dnia schowałem się pod stertą poduszek i zamknąłem oczy, a gdy było już po wszystkim, rozejrzałem się i nie byłem w stanie drgnąć. Ten widok połączył nas wszystkich. Wyspa pochowała wiele bliskich osób – Samuel ciężko wzdycha i pokazuje swoją kryjówkę przed zeszłorocznym huraganem.
Z okna sypialni malarza rozpościera się widok na las deszczowy El Yunque. W otoczonym wodospadami raju Karaibów można znaleźć ponad sto gatunków paproci, blisko dwieście czterdzieści gatunków drzew i magiczny las mglisty. Teraz przypomina cmentarzysko.
– Minęły już prawie dwa lata od tragedii, a El Yunque nadal jest zamknięty.
Faktycznie, droga na wysokości wieży Yokahu jest odcięta i kontrolowana przez tutejszą straż.
– Nie wiem, czy mógłbym budzić się spokojnie bez tego widoku. Loiza to mój dom.

Yuisa
Zatrzymani na moment przez wygłodniałego szarego kocura, przechodzimy przez garaż, kierując się dalej do kolejnej części studia. Wpadające przez dach ostre światło eksponuje stojącą na środku rzeźbę kobiety. Samuel gładzi ją czule.
– Loiza była jedyną wioską, w której kacykiem była kobieta. Taińska Indianka o imieniu Yuisa. To od niej pochodzi nazwa miejscowości. Chcę ją wyrzeźbić i postawić w jaskini María de la Cruz, tam, gdzie byli chowani Tainowie. Chciałbym, żeby była ich symbolem. – Tu zamyśla się na chwilę, jakby ją sobie wyobrażał. – Tak, chcę stworzyć moją Yuisę. Zajmuję się sztuką współczesną, ale czuję połączenie z przodkami. Czuję je w sercu. To jakby energia, duchowa łączność z czymś więcej.
Jego twarz łagodnieje, gdy mówi o energii wyspy. Przestaję się dziwić, że Samuel nie chce opuszczać swojej ziemi. Bo i po co?
